Brama sakramentów

ks. Adam Pawlaszczyk; GN 2/2019

GOSC.PL |

publikacja 08.02.2019 06:00

„Nazywamy go darem, łaską, namaszczeniem, oświeceniem, szatą niezniszczalności, obmyciem odradzającym, pieczęcią i wszystkim, co może być najcenniejsze. Chrzest jest najpiękniejszym i najwspanialszym darem Boga” (św. Grzegorz z Nazjanzu).

Brama sakramentów henryk przondziono /foto gość

Każde drzwi mają swoją tajemnicę. Jedne otwierają się automatycznie, inne wymagają ogromnego wysiłku. Są takie, które zamykają graciarnie, i takie, które chronią skarbce. Są ważne i mniej ważne. Takie od komórki i takie od królewskiej komnaty. Trzask bramy raju zamkniętej za Adamem i Ewą do dzisiaj odbija się po ziemi echem cierpienia i śmierci. Ta brama otwarta znowu przez Maryję, która sama nazwana została przez świętego Efrema „bramą niebios”, wciąż budzi nadzieję. Bo każde drzwi i każda brama gdzieś prowadzą. Pan Jezus powiedział, żeby Jego uczniowie wybierali wąskie, niewygodne drzwi, bo te szerokie i komfortowe najczęściej prowadzą donikąd. Kiedy indziej nauczał, że On sam jest Bramą owiec. A po tym wszystkim zostawił ludziom jeszcze jedną bramę, przez którą wchodzą oni do Kościoła. Ta brama nazywa się chrzest.

Papież Benedykt XVI, kiedy ogłaszał w październiku 2011 rok wiary, zrobił to listem apostolskim „Porta fidei” – ten tytuł można tłumaczyć jako „podwoje (ale też brama) wiary”. Stwierdził, że brama ta zawsze jest dla nas otwarta. „Próg ten można przekroczyć, kiedy głoszone jest słowo Boże, a serce pozwala się kształtować łaską, która przemienia. Przekroczenie tych podwoi oznacza wyruszenie w drogę, która trwa całe życie. Zaczyna się ona chrztem (por. Rz 6,4), dzięki któremu możemy przyzywać Boga, zwracając się do Niego jako do Ojca”… I to jest sedno. W trakcie liturgii Mszy Świętej połączonej z udzielaniem chrztu, gdy rozpoczynają się obrzędy Komunii Świętej, padają słowa wprowadzenia do modlitwy „Ojcze nasz”. Nowo ochrzczone dzieci będą Boga nazywać swoim Ojcem. Właściwie nie można lepiej skomentować tego, co dzieje się, gdy człowiek przyjmuje chrzest. Od tego momentu ma prawo mówić „Ojcze” do samego Pana Boga.

Zanurzeni w wodzie

Chrzest jest bramą życia, ale i bramą sakramentów. Oznacza to, że aby jakikolwiek sakrament mógł zostać przyjęty ważnie, należy najpierw ważnie przyjąć chrzest. Istnieje stara historia o prymicjancie i babci, powtarzana – chyba bardziej jako anegdota – na wykładach przez liturgistów i prawników chcących podkreślić właśnie te warunki wymagane do ważności sakramentów. Otóż było to przy uroczystym obiedzie w trakcie prymicji wyświęconego dzień wcześniej kapłana. Radość wymieszana ze wzruszeniem wpłynęła na zaproszonych gości, którzy jeden po drugim zaczęli snuć wspomnienia z życia prymicjanta. W pewnym momencie babcia, staruszka, kiwając głową z zadowoleniem i wspominając, jak to słabym i lichym był noworodkiem – urodzonym w warunkach domowych – zakończyła swoją wypowiedź słowami: „Oj tak, synku, oj tak… Jak dobrze, że ja cię wtedy tym mlekiem, co na przypiecku stało, ochrzciłam…”. Prymicjant i proboszcz zamarli, reszta nie do końca zdawała sobie sprawę z powagi sytuacji, więc pokiwała głowami z podziwem nad szybkością babcinej reakcji. A sednem problemu było oczywiście mleko (choć niektórzy absolwenci przypominają, że w innej wersji był to rosół stojący na przypiecku).

Gdyby prawdą było, że (nawet w tych nadzwyczajnych okolicznościach) chłopak został ochrzczony jakimkolwiek innym płynem niż woda, chrzest byłby nieważny, a co za tym idzie – wszystkie następne sakramenty również, w tym przyjęte dzień wcześniej święcenia kapłańskie. Żeby ważnie ochrzcić, potrzeba wody (tylko i wyłącznie wody). Jest ona konieczna, bo – jak mówi katechizm – „zanurzenie w wodzie jest symbolem pogrzebania w śmierci Chrystusa, z której powstaje się przez zmartwychwstanie z Nim jako nowe stworzenie”, a sam sakrament chrztu jest „obmyciem odradzającym i odnawiającym w Duchu Świętym”. „Chrzcić” znaczy „zanurzyć”. Kodeks prawa kanonicznego stawia tę sprawę bardzo kategorycznie, gdy stwierdza: „Chrzest, brama sakramentów, konieczny do zbawienia przez rzeczywiste lub zamierzone przyjęcie, który uwalnia ludzi od grzechów, odradza ich jako dzieci Boże i przez upodobnienie do Chrystusa niezniszczalnym charakterem włącza ich do Kościoła, jest ważnie udzielany jedynie przez obmycie w prawdziwej wodzie z zastosowaniem koniecznej formy słownej” (kan. 849).

Chrzest jest sakramentem wiary – tak określa go katechizm. Prawdopodobnie dlatego tak trudno nam o tym pamiętać, że fakt bycia ochrzczonym jest dla nas oczywisty. I niekoniecznie łączy się z wiarą. Naszą wiarą. Po prostu zrobili to nasi rodzice, którzy nas, zawiniętych w pieluchy, zanieśli do kościoła. Kiedyś, gdy dokonywało się to na skutek własnej decyzji i poprzedzone było długim okresem przygotowania, fakt związku osobistej wiary z przyjęciem chrztu był o wiele bardziej oczywisty. Ta kolejność wydaje się zrozumiała: najpierw wiara, a następnie sakrament. I kolejność ta zostaje zachowana również dzisiaj. Małe dzieci wolno nam chrzcić tylko wówczas, kiedy żyją one wśród ludzi wierzących i jest nadzieja, że będą wychowywane w atmosferze tej wiary, w której chrzest jest udzielany. Czy we współczesnych rodzinach katolickich noworodek ma szansę znaleźć wiarę, gdy przychodzi na świat?

Kiedy ksiądz „robi problemy”

„Ksiądz robi problemy”. Nie ma chyba na świecie księdza, który by tego nie usłyszał. Być może w pojedynczych przypadkach słusznie, śmiem jednak twierdzić, że rzadko. To jest standardowe wyrażenie osoby niezadowolonej z „obsługi” w kancelarii parafialnej, która wchodząc tam, miała swoje wizje i oczekiwania. Dotyczy to nie tylko sakramentu chrztu, ale praktycznie całości tematyki, którą duszpasterz i wierny omawiają. Z jednej strony: wizja wiernego, który przychodzi, by dopełnić formalności (fatalnie brzmi, wiem!), z drugiej – wizja duszpasterza (najczęściej jednak normy wynikające z Kodeksu prawa kanonicznego, których przestrzegać należy). Słowo „formalność” wydaje się tu kluczowe. Nigdy, ale to nigdy we wspólnocie Kościoła takie postawienie sprawy, zwłaszcza w przypadku kwestii życia sakramentalnego, nie wyszło na dobre ani wiernemu, ani duszpasterzowi, ani wspólnocie. Podstawowym błędem jest okopanie się na swoich własnych pozycjach i brak otwartości na dialog.

–Spotykasz się z ludzką nieufnością w kancelarii? – pytam znajomego. Ksiądz Mirosław Godziek, proboszcz bazyliki w Mikołowie, odpowiada: – Oczywiście. Zdarza się, że ludzie czasami się blokują, mają jakieś uprzedzenia. Zapraszam ich wtedy do kancelarii a oni bardzo często przychodzą wraz z dzieckiem. Porządkuję więc te sprawy, mówię, że cieszę się, że przyszli razem. To ono – dziecko – nas tutaj gromadzi, więc bardzo proszę, żeby przyjęli, że wszystko, cokolwiek teraz będziemy tutaj ustalali, będzie realizowane właśnie dla niego.

I to jest dobry punkt wyjścia. Jeśli bowiem mówimy o chrzcie jako o najlepszym podarunku, który rodzice mogą sprawić swojemu dziecku, w pakiecie z chrześcijańskim wychowaniem, nie ma chyba wątpliwości, że chodzi o miłość. Prawdziwą, szczerą, oddaną. A ta zawsze chce podarować to, co najlepsze.

– Zdarza się, że do kancelarii parafialnej przychodzą młodzi, mama i tata – kontynuuje ksiądz Mirosław Godziek. – Następuje rozmowa. Nadzwyczaj ważna rozmowa i gdybym miał cokolwiek radzić współbraciom w kapłaństwie, innym duszpasterzom, to właśnie to, żeby ten moment wykorzystali. Nie oddawali go innym, ale wykorzystali jako okazję do przekazu najważniejszych dla naszej wiary treści, których być może nigdy później przekazać nie będą mogli. To może być rozmowa bardzo osobista, taka, której sami rodzice wcześniej być może nie mieli okazji z duszpasterzem nigdy odbyć. To wtedy mogą paść pytania o ich życie wiarą, o ich życie sakramentami, o to, czy żyją w małżeństwie, a jeśli nie, to jak można im pomóc, by odkryli wartość sakramentalnego małżeństwa. Mówię im, że to dziecko jest przecież owocem ich miłości, a miłość sakramentalna jest między innymi zapewnieniem temu dziecku bezpieczeństwa, które wypływa z sakramentu rodziców. Nie jest to bynajmniej rozmowa warunkująca otrzymanie przez dziecko chrztu świętego. Takie spojrzenie powoduje, że oni otwierają się bardziej, zaczynają zadawać sobie pytania odnośnie do ich wzajemnej miłości, do sakramentu małżeństwa… Bo przecież chcą dla tego swojego dziecka jak najlepiej. To pytanie o miłość zawsze jest najważniejsze. I myślę, że dla wielu rodziców, którzy swoje dziecko przynoszą do chrztu, może być punktem zwrotnym, czymś niezwykle ważnym. To jest w ogóle chyba jakiś znak naszych czasów. Tak, jak to sugeruje papież – mówienie o miłości jest lekarstwem na schorzenia współczesnego człowieka, na jego zasłony, na chowanie się za zaciśniętymi w pięści dłońmi.

Chrzestni, czyli… a kogo ja mam znaleźć?

„Przyjmujący chrzest powinien mieć, jeśli to możliwe, chrzestnego”. To „jeśli to możliwe” jest oczywiście bardzo ważne, tak samo jak stwierdzenie kolejnego kanonu, że „wybrać należy jednego tylko chrzestnego lub chrzestną albo dwoje chrzestnych”. Wobec coraz częściej pojawiających się propozycji, by dziecko miało dwóch ojców lub dwie matki chrzestne, koniecznie należy zauważyć, że „dwoje” (łacińskie „unus et una” w oryginale) to zawsze kobieta i mężczyzna. Chrzestny to ktoś, kto ma „pomagać”. Rodzicom w przedstawieniu dziecka do chrztu, a ochrzczonemu, by prowadził życie chrześcijańskie. Stąd też jego decyzja musi być dojrzała, bo niesie za sobą ogromną odpowiedzialność. Powinien mieć ukończone 16 lat, być bierzmowanym katolikiem, który przyjął już sakrament Eucharystii, i prowadzić życie zgodne z wiarą. To sformułowanie zawsze prowokuje dyskusję, zwłaszcza w kontekście pytania o to, czy osoba żyjąca w związku niesakramentalnym może „prowadzić życie zgodne z wiarą”.

– To nie są proste pytania i nigdy nie będą proste odpowiedzi – mówi ks. Roman Chromy, członek Komisji Duszpasterstwa Konferencji Episkopatu Polski. Trzeba rozmowy, rozeznania i przede wszystkim spojrzenia na całość życia takiej osoby, której losy nie z jej winy mogły potoczyć się tak, a nie inaczej. Jej sytuacja z różnych przyczyn, jak na przykład te, o których Franciszek pisze w „Amoris laetitia”, może być nieodwracalna.

Czy obecnie, gdy rozpadają się tak liczne małżeństwa, a wielu ludzi podchodzi do spraw wiary z dużą rezerwą, ale pomimo tego chce ochrzcić dziecko, pojawia się kłopot, gdy pada pytanie o chrzestnego? – Problem z chrzestnymi jest coraz częstszy – mówi ks. Mirosław – zwłaszcza w przypadku osób, o których mówi Franciszek, że są jakby na peryferiach życia Kościoła. Sugeruję wówczas rodzicom, by chrzestnym była osoba, która da dziecku dar życia duchowego, również poprzez ofiarowanie Komunii Świętej, i by była to osoba wierząca, a takich osób w życiu parafialnym nie brakuje. Zasadę mam jedną – to ja jako proboszcz chrzczę właśnie takie dzieci. Proszę innych parafian, by na takim chrzcie byli obecni. A pod koniec wszystkich obrzędów mówię: tam wisi obraz Matki Miłosierdzia. Idźcie tam z dzieckiem. Powierzcie je Matce Miłosierdzia. Bo my nie znamy przyszłości tego dziecka, ja jej nie znam, wy jej nie znacie. A my jako ludzie we wszystkim nie domagamy, więc niech Maryja weźmie je pod swoją opiekę! I idą. Klękają, modlą się, ofiarują dziecko Maryi…

Imię, czyli dlaczego nie powinieneś nazwać dziecka Belzebubem

„Rodzice, chrzestni i proboszcz powinni troszczyć się, by nie nadawać imienia obcego duchowi chrześcijańskiemu”. To sformułowanie zaczerpnięte wprost z kodeksu obowiązującego w Kościele prawa. Pozornie dziwne, bo co to znaczy „imię obce duchowi chrześcijańskiemu”? Tak, imię może sprawiać problemy. I nie chodzi o te ludowe opowiastki i anegdoty o ojcu, który po narodzinach syna był tak szczęśliwy, że przez tydzień nie wrócił do domu, a kiedy po tygodniu na chwiejnych nogach pofatygował się do urzędu, to wybrał mu imię ukochanego modelu samochodu. Chodzi o coś więcej – czasem nawet o formę prowokacji, a ta nigdy nikomu nie wychodzi na dobre. Głośna była sprawa dziecka, które miało być ochrzczone jako Belzebub. Głośna i spektakularna. Takich jest niewiele, niemniej jednak po każdym odcinku kolejnego amerykańsko-meksykańskiego serialu sprawy się komplikują.

Imię to również temat kontrowersyjny, bo mocno kojarzony z rzekomą niechęcią księdza, potocznie określaną słowami „ksiądz robi problemy”… Niesłusznie, bo imię nadane zaraz po urodzeniu towarzyszyć ma człowiekowi przez całe jego życie, nie może być więc przypadkowe i jest również wyrazem miłości. Miłości wobec dziecka, nie wobec siebie samego i własnego gustu. W dobie wszechobecnych seriali może stać się przyczyną trudności w życiu obdarowanego imieniem bohatera kreskówki albo miłosnej historii. Odnosi się też do konkretnej osoby noszącej to imię, czyli patrona, który towarzyszy następnie wierzącemu w całym jego życiu. Jest to zapewne temat na zupełnie odrębny tekst i z pewnością wielu czytelników wyraziłoby chętnie swoje poglądy. Bo chodzi o coś niezwykle istotnego. Nie tylko o estetykę. Chodzi o odpowiedzialność.

Odkrywanie Boga

Zakończenie będzie być może trochę kaznodziejskie, ale istotne. Nie pamiętam, gdzie i jak zetknąłem się z historią pewnego krucyfiksu i dwóch przyjaciółek, które spotkały się na targu staroci. Jedna wychodziła już z sali, a druga zamierzała dopiero rozejrzeć się, co jest do kupienia. Wychodząca stwierdziła: „Nawet tam nie wchodź, nie ma po co, same śmieci”. Wchodząca postanowiła jednak sprawdzić sama, co jest do kupienia, i po kwadransie wyszła, niosąc stary krzyż, zniszczony, zabrudzony. Zakupiła go za grosze, odrestaurowała, odnowiła, wyczyściła. Ostatecznie okazało się, że to bardzo piękny krucyfiks. Powiesiła go na ścianie. Któregoś dnia mały chłopiec, zapewne wnuczek, bardzo przygnębiony, powiedział jej, że jest mu smutno, bo w salonie zobaczył coś, na czym był bardzo cierpiący człowiek. Historia to nieco naiwna. Pewnie nieprawdziwa. Ale z pewnością bardzo dobrze oddaje pewną rzeczywistość, mianowicie stosunek ludzi, człowieka, do wyznawanej wiary, do Jezusa Chrystusa. Dlaczego? Bo jedna z tych kobiet widziała na wyprzedaży same śmieci. Nic wartościowego. Druga dostrzegła piękno przedmiotu cennego i kunsztownego, jakim był krucyfiks. Chłopiec zaś dostrzegł nie piękno srebra, kunszt sztuki, misterne zdobienia, lecz raczej istotę – wizerunek Chrystusa. Chrystusa cierpiącego.

Podsumowanie nasuwa się samo. Są na tym świecie trzy typy ludzi. Pierwszy: ci, którzy kompletnie nie widzą w fakcie bycia ochrzczonym nic atrakcyjnego. Drugi: ci, dla których chrzest jest czymś bardzo zewnętrznym. Tradycją, motywem scalającym grupę ludzi, może rzeczywistością piękną, historią sztuki, przeżyciem… I trzeci: ci, którzy naprawdę odkrywają wiarę, która została im podarowana przez rodziców i przez wspólnotę Kościoła. Odkrywają Jezusa Chrystusa. Nawiązują z Nim personalną więź. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu poszczęściło się w życiu tak bardzo, że mieli szansę tej personalnej więzi uczyć się od rodziców albo chrzestnych. Zawsze jednak jest czas na to, by zadać sobie pytanie, co właściwie oznacza dla mnie fakt bycia ochrzczonym.