Zabawa za pół bańki
Hazard ciągnął Marcina na samo dno. Kołem ratunkowym okazało się małżeństwo z Olą. Ks. Sławomir Czalej/ GN

Zabawa za pół bańki

Brak komentarzy: 0

GN 4/2011, Gdańsk

publikacja 02.02.2011 12:19

Choroba hazardu może dotknąć każdego dnia, w każdej chwili. W karnawale, Wielkim Poście, latem. Niepostrzeżenie i przypadkowo. Całkiem tak, jak mała kulka wskakuje w kolejne przegródki cyfr i kolorów na kole ruletki. Czasem wywołuje radość, zwykle jednak rozgoryczenie i rozpacz. Z prawnikiem i właścicielem firmy, ale i uzdrowionym z nałogu hazardzistą Marcinem rozmawia ks. Sławomir Czalej.

Ks. Sławomir Czalej: Stanąłeś przed uczniami gdyńskiego Katolika, a więc przed gimnazjalistami i licealistami, i… powiedziałeś prawdę. Prawdę dla Ciebie wstydliwą i bolesną. Myślę, że poprzedzoną też wewnętrznymi zmaganiami i walką?

Marcin: – Pierwszy raz naszła mnie taka myśl, gdy byłem w jednym z kościołów ewangelickich w Gdańsku. O swoim życiu opowiadał wtedy Piotr Stępniak, ps. Gepard, jeden z najgroźniejszych bandytów w Polsce. Nie dawało mi to spokoju. Powiedziałem o nim swojej żonie. I jakoś zaczęła we mnie kiełkować myśl, żeby opowiedzieć innym o swoim życiu, żeby wytłumaczyć, jak cienka jest granica pomiędzy dobrą zabawą a dramatem. Żeby ich przestrzec…

Zacznijmy jednak od początku. Byłeś normalnym chłopakiem. Ministrantem, lektorem…

– Do 23. roku życia nie słyszałem o kasynie. Nigdy nie miałem styczności z pokerem albo z jakimiś tam grami. Kompletnie nic! W 2004 r. zdarzyła się przypadkowa, niewinna sytuacja... Otóż moi znajomi powiedzieli, że idą zagrać, i zachęcali, bym poszedł z nimi. Najpierw nie chciałem tam iść. Potem pomyślałem: czemu nie…w końcu nigdy w kasynie nie byłem. Mało tego! Po raz pierwszy dowiedziałem się, że kasyno jest w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Na początku była fascynacja, że to godzina pierwsza w nocy, a tylu ludzi tam jest, co chwila kelnerki z napojami… I to skupienie tych osób, ich twarze… to, że nikt na nikogo nie zwracał uwagi. Ich oczy skupione były tylko na kulce i na polach. Głowa chodziła jak przy oglądaniu meczu tenisowego. Znajomy, zachęcając, żebym zagrał, zapytał, czy znam zasady. Skąd miałem znać?! Wtedy powiedział, żebym zagrał na czarne i czerwone. Wygrałem 10 czy 20 zł, ale nie zrobiło to na mnie żadnego wrażenia. Następnego dnia znowu poszliśmy.

Z tymi samymi ludźmi?

– Tak. Jak się okazało, oni byli już bardzo wkręceni w hazard. Pokazali mi, że kasyno jest także w Sopocie w Grand Hotelu i w Gdańsku. Poszliśmy i pamiętam, że tej drugiej nocy wygrałem 100 zł. Wtedy zacząłem się zastanawiać: kurczę, jak łatwo zarobić pieniądze! Zajęło mi to z 10 minut, a to było tyle, ile zarabiałem wówczas w stoczni, pracując przez cały dzień. Nie dawało mi to spokoju. Przez pierwszy okres 2004 r. trwała passa. Kulminacja tego „szczęścia” nastąpiła przed świętami Bożego Narodzenia. Wygrałem wówczas sporo pieniędzy i zrobiłem wszystkim prezenty. Wtedy zaczęła się pierwsza faza uzależnienia. Zacząłem grać milionera. Mało zarabiałem w stoczni, ale stać mnie było na opłacenie jednego, potem drugiego kierunku studiów… Zacząłem chodzić do kasyna codziennie, później już sam.

A do tamtej pory nie chodziłeś sam?

– Na początku z kolegami. Zacząłem oszukiwać najpierw swoją dziewczynę, że jadę już do domu, a później także samych współgraczy. Mieliśmy taką zasadę, że wchodzimy razem, razem gramy, a wygraną dzielimy między siebie. Pomyślałem: po co miałbym się z nimi dzielić? I wtedy pamiętam, że przegrałem swoje pierwsze 200 zł. To było w 2005 r. tuż przed walentynkami. Miałem kupić dziewczynie ładny prezent, zegarek. Czekałem nawet na niego, żeby mi go sprowadzili. Oczywiście nie kupiłem, ale miałem wtedy takiego doła, że przegrałem…

Pierwsza strona Poprzednia strona strona 1 z 3 Następna strona Ostatnia strona
oceń artykuł Pobieranie..